Przeczytałam wszystkie tomy „Bridgertonów‟ [recenzja]

Przeczytałam wszystkie tomy „Bridgertonów‟ [recenzja]
Pierwsze dwa sezony Bridgertonów przypadły mi do gustu i chyba to podkusiło mnie, aby przeczytać książki. A to doświadczenie było... cóż, specyficzne.

Bridgertonowie Julii Quinn – kilka słów o książkach


Bridgertonowie to seria ośmiu romansów rozgrywających się w dziewiętnastowiecznej Anglii, z których każdy przedstawia historię miłośną innej osoby z licznego rodzeństwa. Powieści te stały się obecnie popularne przede wszystkim ze względu na serial o tym samym tytule, który obejrzycie na Netflixie.

Zachęcona lekką i przyjemną adaptacją, sięgnęłam po książki, które okazały się trochę inne, trochę gorsze i trochę lepsze niż się spodziewałam. Ale zacznijmy od początku!

Parada czerwonych flag

Ilekroć zaczynałam lubić któregoś z męskich bohaterów serii, robili coś ohydnego, przez co nie byłam w stanie już dłużej odczuwać wobec nich sympatii. Myślicie sobie może, że były to błahe powody. Niestety nic bardziej mylnego. Męscy bohaterowie Bridgertonów są przemocowi.

U niektórych jest to bardziej nasilone (np. u Anthony'ego, którego książkowa kreacja była dla mnie szokująca), u niektórych występuje to w mniejszej częstotliwości (np. u Benedicta, który w mojej pamięci zapisał się jako najnormalniejszy ze wszystkich ze wszystkich mężczyzn). Nie zmienia to faktu, że praktycznie wszyscy robią coś okropnego i oburzającego – i to więcej niż raz.

Największy problem stanowiło dla mnie regularne podkreślanie, jak trudno się im powstrzymać przed rzuceniem (z pięściami) na swoją (rzekomą) ukochaną. Oczywiście mamy do czynienia również z przemocą seksualną (w tym przypadku nie tylko po stronie mężczyzn, ale również kobiet), jak i przesadną kontrolą partnerek.

I ja wiem, wiem. Czasy były jakie były, ale to mają być odmóżdżające romanse, a nie brutalne odwzorowanie historycznych dziejów! Spodziewałabym się zatem, że postacie, z którymi czytelniczki mają sympatyzować, będą, cóż, sympatyczni.
bridgerton colin
Źr. Shondaland.

Czy serial jest lepszy od książek?


To chyba pierwszy przypadek w mojej popkulturalnej historii, gdy ekranizacja okazała się lepsza od książkowego pierwowzoru. Co wywołało to poczucie?

W serialu bohaterowie są zdecydowanie mniej toksyczni i bardziej dają się lubić. Adaptacja dodała postaciom pozytywnych cech (szczególnie w przypadku mężczyzn). Oczywiście nie jest to ogólna tendencja – np. Eloise wzbudza więcej sympatii w odbiorcy w książkach. 

Co więcej, niektórym postaciom dodano wątków, sprawiając, że stali się ciekawsi. Dobrym przykładem są tutaj Featheringtonowie, którzy w książkach (poza Penelopą oraz Felicytą, najmłodszą z sióstr) nie dostali za dużo przestrzeni.

Serial sprawił, że chętniej angażowałam w losy bohaterów, a dialogi między nimi były bardziej... Może po prostu bardziej? Niestety książki nie są napisane w najlepszy sposób – frustrował mnie dobór słownictwa, znikome opisy czy sposób tworzenia dialogów (o błędach w polskim wydaniu nie wspominając!). 

Koniec końców muszę przyznać, że sezony 1 i 2 spodobały mi się bardziej niż książki, na których były wzorowane. 
francesca i john
Źr. Liam Daniel, Netflix.

Czy książki są lepsze od serialu?


Z drugiej strony książki mają w sobie więcej wątków, które nie dotarły do serialu, a czego trochę żałuję! Mam tu na myśli zarówno brak pewnych postaci (wspomniana już Felicyta Featherington), jak i zmiany w ich kreacji (Michaela Stirling czy Eloise) czy samej fabuły (drugi sezon i drugi tom mają ze sobą naprawdę niewiele wspólnego).

Po trzech sezonach trudno jednoznacznie powiedzieć, czy te zmiany działają na korzyść serialu. Na pewno formuła wymagała modyfikacji fabularnych, ale jestem przekonana, że niektórzy fani będą zawiedzeni rozwiązaniami. Sama jestem ciekawa, jak potoczą się dalsze historie rodzeństwa i czy nie okaże się, że w którymś momencie książkowa historia jednak wygra z serialową.
królowa charlotte
Źr. Netflix.

No ale dobra, czy coś mi się podobało?


Jasne! Były chwile, gdy naprawdę dobrze się bawiłam na lekturze. Niektóre książki podobały mi się bardziej, inne mniej. Zdarzało się, że większość danej powieści była niezadowalająca, ale pojedyncze sceny robiły na mnie dobre wrażenie.

Gdybym miała opowiedzieć o swoich ulubionych historiach, to wymieniłabym historię Francesci (uważam, że to tom, w której bohaterowie mieli najwięcej głębi), Hiacynty (ze względu na tajemnice, które próbowali rozwikłać bohaterowie) oraz Benedicta (bo była lekka, przyjemna, choć oparta na przerobionym już na milion sposobów motywie Kopciuszka).

Podobała mi się też kreacja pojedynczych bohaterów i bohaterek. Zarówno w serialu, jak i w książkach przepadam za Lady Danbury. Zwróciłam również uwagę na całkiem trafne oddanie jej zachowań w adaptacji Netflixa (co szczególnie widać w przedostatnim tomie cyklu). Sympatią obdarzyłam również Hiacyntę oraz Lucy, ponieważ sprawiały wrażenie bardziej żywiołowych niż inne bohaterki.
bridgerton rodzina
Źr. Shondaland.

Czy to było dobre doświadczenie?


No nie wiem. Nie są to książki, które poleciłabym innym. Między kolejnymi tomami musiałam robić sobie przerwy, ponieważ frustracja związana z toksycznym zachowaniem bohaterów uniemożliwiała mi czytanie historii ciągiem.

Z drugiej strony... wciągnęłam się. Mimo świadomości licznych wad, książki czytało się naprawdę szybko. Poza tym fajnie było zobaczyć pierwowzór tego hitu serialowego oraz porównać różnice między powieściami a adaptacją.

Mam pewność, że do książek już nie wrócę, w przeciwieństwie do serialu, który stanowi lekki i przyjemny odmóżdżacz (choć trzeci sezon bardzo mnie zawiódł). Ale czy Wy powinniście przeczytać te powieści? Namawiać nie będę.

Czytaliście Bridgertonów Julii Quinn? Jak Wasze wrażenia?

Komentarze

Copyright © Kulturalna meduza