Co wkurza czytelników w dzieleniu jednej książki na dwie części?
Dzielenie powieści, którą w oryginale wydaną w jednym tomie, na dwie książki bywa dla czytelników denerwujące. Co dokładnie irytuje? I czy na pewno irytuje wszystkich?
Ale o co chodzi?
Jakiś czas temu książkową część internetu poruszyła wieść o wydaniu w Polsce nowej książki Sary J. Maas. Stety, niestety, Dwór srebrnych płomieni zdecydowano się podzielić na dwie części. Ten fakt oraz pewne kwestie związane z czasem oczekiwania na premierę i okładką książki, których nie będę tutaj omawiać, wywołały burzę w internecie. Mnie z kolei po raz kolejny zastanowił ewenement dzielenia powieści wydanych w oryginale w jednym tomie, na dwie książki. Dlaczego jest tego coraz więcej? Co właściwie nas denerwuje? Jakich argumentów używają wydawnictwa i czy przemawiają one do czytelników? To właśnie na te pytania spróbuję odnaleźć odpowiedź.
Zacznijmy zatem od przywołania kilku przykładów książek, które zdecydowano się podzielić na dwie części, mimo że w oryginale opublikowano je w jednym tomie. Takimi powieściami są: Dawca przysięgi Brandona Sandersona (1392 strony), Rytm wojny Brandona Sandersona (1376 stron), Królestwo popiołów Sary J. Maas (1240 stron), Księżycowe miasto Sary J. Maas (1184 strony), Wojna w blasku dnia Petera V. Bretta (1200 stron) i praktycznie wszystko inne, co powstało w ramach tego cyklu książek, Zakon drzewa pomarańczy Samanthy Shannon (1110 stron) oraz część książek wydanych w ramach cyklu Pieśń Lodu i Ognia George'a R. R. Martina.
Dzielenie książek w ten sposób staje się coraz powszechniejsze, choć było obecne już wcześniej (kojarzę z czasów szkolnych, że niektóre starsze historie były w ten sposób podzielone, np. Krzyżacy, Wojna i pokój czy Przeminęło z wiatrem). Niemniej pojawia się teraz dużo negatywnych emocji związanych z takimi podziałami. Jakie argumenty są prezentowane?
A zagranicą to się da!
W sytuacji podziału długiej książki na dwie, wielu czytelników zwraca uwagę, że za granicą dana powieść została wydana w jednym tomie, więc co za problem powtórzyć ten wyczyn w Polsce? Wydawnictwa zwracają wtedy uwagę, że w procesie tłumaczenia, książka staje się dłuższa.
Samej zdarzyło mi się tłumaczyć tekst z polskiego na angielski, który po całym procesie nagle zajmował o wiele mniej miejsca. Zresztą z czystej ciekawości sprawdziłam długość niektórych książek i porównałam je z polskimi wydaniami (brałam pod uwagę te same wersje okładkowe i te same wymiary książek).
Dwór cierni i róż zyskał w tłumaczeniu 105 stron; Szóstka wron 31 stron; Zmierzch 29 stron. Oczywiście, znajdą się też książki, które zdają się krótsze niż swoje oryginalne pierwowzory. I chociaż szalenie ciekawi mnie, ile statystycznie stron zyskuje książka w procesie tłumaczenia, na ten moment pozostanie to dla mnie wiedzą tajemną.
Najlepiej byłoby porównać liczbę znaków, ale legalne źródła dostępu do książek nie pozwalają mi tego zweryfikować (o ile nie planuję siedzieć i liczyć ręcznie). Poza tym dochodzi tutaj różnica w rozmiarze liter czy szerokości marginesów. To z kolei wymagałoby porównania polskiej wersji językowej z anglojęzyczną w wersji papierowej. A najlepiej byłoby do tego załączyć wywiady z tłumaczami.
Widzicie do czego zmierzam, nie?
Także... na rzecz tego tekstu zakładam, że tłumaczenie książki na polski sprawia, że w jakimś stopniu zostaje ona wydłużona, a zatem liczba stron zmienia się na niekorzyść wydawcy, stanowiąc utrudnienie. A jeżeli kiedyś będę miała dużo czasu i pieniędzy, to obiecuję przeprowadzić eksperymenty z liczeniem słów.
Wróćmy zatem do meritum.
Zapewne dałoby się podziałać rozmiarem czcionki, grubością papieru albo formatem książki, aby zachować liczbę stron jeden do jednego, ale to też mogłoby odbić się rykoszetem na wydawcy, który zdecydował się na ten ruch. Wyobraźmy sobie, że cykl w połowie zmienia format, że litery są tak małe, że potrzeba do nich lupy albo papier rozrywa się przy przerzucaniu stron. Uciążliwe.
Jednak fakt faktem za granicą znajdziemy książki liczące sobie tysiąc stron wydane w jednym tomie. Przykładem są Rytm wojny Brandona Sandersona (1232 strony) i inne książki z cyklu Archiwum Burzowego Światła, Starcie królów G. R. R. Martina (1040 stron) i inne książki z cyklu Pieśń Lodu i Ognia czy To Stephena Kinga (1181). Nie jest więc tak, że zagranicą wszystkie książki są po prostu krótsze. Tam też mają długie powieści, które udaje im się wydać w jednej książce.
Ehem, w Polsce też się da
Ba! Powiedziałabym, że w Polsce również się da to osiągnąć. I to dodatkowo sprawia, że czytelnicy denerwują się, gdy jakieś wydawnictwo decyduje się na podział książki. Sama na półce mam Słowa światłości Brandona Sandersona (956 stron), Wyprawę skrytobójcy Robin Hobb (991 stron) czy Księgę wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa Arthura Conana Doyle'a (1117 stron).
Z kolei na pytanie o to jakie inne długie książki znacie, podaliście Cień utraconego świata Jamesa Islingtona (880 stron), Ziemiomorze Ursuli Le Guin (944 strony), Sześć światów Ursuli Le Guin (944 strony), Grę o tron Geogre R. R. Martina (zależnie od wydania, można założyć nawet 999 stron), Bastion Stephena Kinga (1088 stron), Harry Potter i Zakon Feniksa J. K. Rowling (960 stron), Mgły Avalonu (1160 stron), Pod kopułą Stephena Kinga (928 stron) czy Oko świata Roberta Jordana (956 stron).
Jak zatem widzicie, wydanie książki znajdującej się w przedziale 900-1200 stron w Polsce jest jak najbardziej możliwe, a podobnych przykładów bez wątpienia dałoby się znaleźć na pęczki.
No dobrze, jak zatem bronią się wydawnictwa?
Książka 900 stron? Tym można zabić!
Przyznam, że gdyby ktoś włamał się do mojego domu, a ja miałabym pod ręką Księgę wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa, mogłabym wygrać to wiekopomne starcie (i pewnie doczekałabym się wzmianki w jakimś tabloidzie).
Jasne, nie zabrałabym tak grubej książki, aby czytać ją w pociągu, jadąc do pracy. Czy jednak przeszkadza mi czytanie jej w domu? Nope. Czy łamię przy tym grzbiet? Nie. Mówię o tym nie bez powodu. Wydawnictwa zwracają uwagę, że gruba książka byłaby trudna do wydania, rozpadłaby się w rękach albo była niewygodna do lektury. Pojawiają się zatem trzy kluczowe czynniki: trudność w wydaniu książki, jej trwałość oraz komfort czytelnika.
Trudność w wydaniu książki jest o tyle trudna do zweryfikowania, że nie miałam okazji porozmawiać z nikim, kto zajmuje się drukiem i zszywaniem tak obszernych książek. Domyślam się, że bez porównania wydanie książki, która ma tysiąc stron jest trudniejsze niż tej, która ma dwieście. Przypuszczam, że nie każda maszyna to zrobi, że niektórzy drukarze załamią ręce i może przeklinają Sandersona za obszerność książek. Jednak na podstawie wcześniej wymienionych historii... co tu dużo mówić? Wygląda na to, że grube książki da się wydać, a wszystkie, które mam na półce (przedział +800 stron) są dalej w bardzo dobrym stanie. I wiem, że nie jestem jedyna. Obala to zatem argument o nietrwałości książek.
A co z tym komfortem czytelnika? Wiadomo, nie będę się opierać tylko na własnych doświadczeniach! Dlatego zrobiłam to, co w takich sytuacjach należy zrobić.
Ankietę.
Zapytałam na moim profilu na Instagramie, czy uważacie lekturę książki powyżej 900 stron w jednym tomie za niewygodną. 61% respondentów stwierdziło, że czytanie takich powieści nie stanowi dla nich problemu. Wiele osób ma na półce opasłe tomiszcza, które przeczytali i przy okazji przeżyli to doświadczenie. Książka zresztą też. „Wolę w całości, nawet jeśli będzie ogromna‟, „Normalnie da się trzymać książkę 1000+‟, piszecie.
Pojawiły się jednak osoby, którym grubość książki przeszkadza. I w sumie się nie dziwię, bo na pewno to inne doświadczenie niż czytanie książki, która liczy sobie niecałe 200 stron i można ją włożyć do kieszeni (no, może nie damskich spodni, ale jakiejś na pewno). Trudniej ją utrzymać, a do tego jest ciężka. Opasłe tomiszcza zostały uznane za niewygodne, a podział na dwa tomy całkiem rozsądny, jeżeli książka ma sobie liczyć ponad 1000 stron.
Jak to zatem jest? Wygląda na to, że większość czytelników nie widzi problemu w czytaniu opasłych książek. Jest jednak duża grupa, która dostrzega ich znaczące wady. I chociaż mi nie przeszkadza lektura tysiącstronicowych powieści, rozumiem argumenty tej drugiej grupy. Powiem więcej: pewnie sam podział wywoływałby mniej złych emocji, gdyby nie inne wiążące się z tym kwestie...
Jedna książka w cenie dwóch
Kłopot zaczyna się, gdy przychodzi nam za tę książkę podzieloną na pół zapłacić. Albo chociaż w momencie, w którym uświadamiamy sobie, że będziemy musieli to zrobić, chcąc zapoznać się z treścią. Nie ma co ukrywać, kiedy dochodzi do podziału książki na dwa tomy, niejednokrotnie cena jest na tyle wywindowana, że płacimy nie za jedną powieść, a tak naprawdę za dwie. I to jest aspekt, który prawdopodobnie wywołuje najwięcej złości w czytelnikach.
Na rzecz tego tekstu pominę aspekt promocji, które oferują różne księgarnie. Skupię się wyłącznie na cenie okładkowej, ponieważ istnieje grupa czytelników, która kupuje nieprzecenione książki bezpośrednio w stacjonarnych sklepach. A poza tym docelowo chodzi właśnie o to, abyśmy zapłacili właśnie cenę sugerowaną na okładce, prawda?
Pierwszy tom Królestwa popiołów Sary J. Maas liczył sobie 736 stron i kosztuje 49,99 zł, drugi tom ma 512 stron i kosztuje 44,99 zł. W sumie za całą książkę, 1248 stron, płacimy 94,98 zł. Rok premiery: 2019.
Za pierwszy tom Zakonu drzewa pomarańczy Shannon (550 stron) zapłacimy 39,99 zł, a za drugi (560 stron) 39,99, czyli w sumie za 1110 stron płacimy 79,98 zł. Rok premiery: 2019.
Za pierwszy tom Otchłani Petera V. Bretta (480 stron) zapłacimy 44,99, za drugi (592 strony) 44,99 zł. W sumie za 1072 strony płacimy 88,98 zł. Rok premiery: 2018.
Za tegoroczną (2021) premierę Dworu srebrnych płomieni Sary J. Maas zapłacimy 94,98 zł za 944 strony. Pierwszy tom ma 640 stron i kosztować będzie 49,99 zł, z kolei drugi tom będzie miał stron 304 i kosztować będzie 44,99 zł.
Za inną tegoroczną (2021) premierę, mianowicie Rytm wojny Brandona Sandersona, zapłacimy 90 zł za 1360 stron. Każdy tom kosztował 45 zł.
Jak widzimy: ceny są różne i zapewne wywołałby mniejsze lub większe emocje (w przypadku Dworu srebrnych płomieni można powiedzieć, że czytelnicy zapłonęli ze złości). Dla porównania postanowiłam jednak wziąć kilka opasłych tomiszczy oraz zestawić ich ceny.
Dwór skrzydeł i zguby (2017 rok) Sary J. Maas liczył sobie 848 stron i kosztował 49,99 zł. Słowa światłości Brandona Sandersona (2016 rok) to 960 stron i koszt 59,99 zł. Cień utraconego świata (2021) to 880 stron w cenie 69,99 zł. Z kolei bardzo ciekawym przykładem jest... Zakon drzewa pomarańczy wydany w jednym tomie, w twardej oprawi za 79,99 zł (co w ogóle jest świetnym przykładem, że da się w dwóch tomach, da się w jednym tomie, a z tego co mi wiadomo, to książki Bretta wkrótce podzielą ten los).
I powiem tak, nie dziwię się, że ludzie są źli, że muszą przeznaczyć 90-100 zł za jedną książkę, kiedy zdarza się, że książki niewiele krótsze są znacząco tańsze. A już szczególnie może boleć, kiedy sprawdzi się koszt zakupienia danej książki w oryginale, czyli statystycznie „po tej wyższej cenie‟. Dlaczego? Głównie przez to, że nagle okazuje się, że kupienie powieści w oryginale, w papierze, w jednym tomie wychodzi taniej niż zakup danej książki w polskim wydaniu...
Jasne, koszt surowców rośnie, a autorzy, tłumacze oraz inne osoby zaangażowane w proces wydawania książki nie powinni pracować za głodowe stawki. Nie znam się również na polityce cen wydawnictw. Wiem jednak, jak reagują czytelnicy i mogę domyślać się, z czego wynika ta frustracja. Czasami rozbieżności w cenach są ogromne. Szczególnie, gdy zaczniemy porównywać ceny między wydawnictwami i brać pod uwagę to, że czasem książka w twardej oprawie wychodzi w porównywalnej cenie do książki w miękkiej oprawie o tej samej długości. Jedna z moich obserwujących uznała, że gdyby podział cen był równomiernie rozłożony, możliwe, że nie byłoby to tak dojmujące.
Ciąg dalszy nastąpi, czyli o odstępach między premierami książek
Problematyczne jest też to, że nie możemy zakupić całej książki (nie zapominajmy, że to jest JEDNA książka przerwana w połowie, a nie dwie) w jeden dzień.
Zazwyczaj drugą połowę można kupić dopiero po dwóch, trzech tygodniach (a czasem i kilka miesięcy) od daty premiery pierwszej części. Między częściami Księżycowego miasta była przerwa dwóch tygodni, między częściami Królestwa popiołów trzy tygodnie, między częściami Dawcy przysięgi pięć miesięcy, a między częściami Rytmu wojny trzy miesiące.
Dla mnie oznacza to, że nie zacznę czytać książki, póki nie będę miała obu części, bo nie chcę w połowie lektury przerywać książki, która w zamierzeniu autora nie powinna być wtedy przerwana na kilka tygodni bądź miesięcy (chyba, że ktoś preferuje takie odstępy w czytaniu historii, nic mi do tego). Ale są osoby, które tak będą podjarane, że przeczytają pół książki od razu po premierze, a potem... będą musiały czekać na drugą część. Nie zdziwię się zatem, jeżeli zapomną połowę wydarzeń do tego czasu.
Czy powodem jest to, że jednego dnia nie powinno być dwóch premier z ramienia jednego wydawnictwa? Szczerze wątpię, bo MAG odpowiadający za wydawanie Sandersona, potrafi zrobić dwie premiery jednego dnia bez cienia zawahania. Czy powodem może być to, że łatwiej jest nam wydać czterdzieści złotych raz, a potem drugi raz za trzy tygodnie albo miesiąc niż na raz osiemdziesiąt? Cóż...
Spytałam Was, jak wolelibyście czytać te książki. Czy chcecie przerwy? A może niekoniecznie? 88% z Was uznało, że wolelibyście, aby premiera odbyła się w ciągu jednego dnia. To daje do myślenia.
Skąd ta mania na dzielenie książek?
Można się zastanowić, skąd wzięła się chęć do dzielenia książek (choć jak pisałam wcześniej, nie jest to zupełnie nowe, bo książki dzielono w ten sposób już lata temu). Może faktycznie chodzi o chęć zapewnienia wysokiego komfortu czytelnikowi. Bo, jakby na to nie patrzeć, jasne, czytanie książek mniejszych jest wygodniejsze niż tych opasłych. Natomiast według mnie troska o komfort czytelnika kończy się w tym miejscu.
Komfortowe nie są ceny, komfortowe (dla większości) nie jest oczekiwanie na drugą połowę książki przez kilka tygodni, komfortowy nie jest także brak dialogu w tym zakresie. Wydaje mi się, że wydawnictwa mogłyby zyskać, próbując lepiej wyjaśnić swoje decyzje. Tłumacząc, jak przebiega proces wydania takiej książki, angażując w to ekspertów z danego tematu. Czy to przekona wszystkich? Wiadomo, że nie, ale pozwoliłoby uniknąć fali wkurzenia.
A może warto postawić na pewne udogodnienia? Może właśnie warto postąpić jak SQN i wydać książkę podzieloną na dwie części w miękkich oprawach, a potem jedną, w twardej? Może warto zapytać swoich czytelników o ich preferencje? Dowiedzieć się, co denerwuje, co nie denerwuje? Czego by chcieli?
Ogółem wierzę, że jest sposób, aby sprawić, że wilk będzie syty i owca cała. Czytelnicy nie będą zgrzytać zębami na widok decyzji o podziale, a wydawnictwie PR nie poleci na łeb, na szyję. Tylko trzeba byłoby zastanowić się, jak to zrobić.
Co będzie dalej?
Przypuszczam, że rozdzielanie książek na dwa tomy będzie kontynuowane, szczególnie w przypadku głośnych autorów, których książki sprzedadzą się niezależnie od ceny. Problem raczej nie dotknie nowych twórców, ponieważ byłoby to bardzo ryzykowne zagranie, które mogłoby zagrozić zmniejszeniem się sprzedaży. Ale w przypadku takich autorów jak Sanderson, Maas czy Martin? Podział raczej nie wpłynie na zakup książki. Zastanawiam się jednak, czy ogromna niechęć do ceny, którą trzeba zapłacić za podzieloną książkę, zwiększy zakup e-booków.
Chęć korzystania z platform udostępniających e-booki jest coraz większa. Posiadanie czytnika idzie w duchu minimalizmu, ekologicznego podejścia, a do tego jest wygodne. Ponadto czytnik można zabrać ze sobą wszędzie, a dzielone na pół książki zazwyczaj mają całościową premierę jednego dnia w formie e-booka. E-booki pojawiają się teraz przy praktycznie każdej książce, zatem... jestem bardzo ciekawa, czy dzielenie książek na dwoje paradoksalnie nie przyczyni się do zwiększenia chęci korzystania z e-booków w ramach oszczędności pieniędzy i przestrzeni.
Ale kto wie? Może zaakceptujemy te zmiany i w końcu po cichu zgodzimy się na to, że książki są dzielone na pół? A może w drugą stronę? Irytacja czytelników okaże się na tyle duża, że wydawnictwa będą zmuszone postawić na system jednotomowy? Niezależnie od tego, co się wydarzy, na pewno będę to zjawisko obserwować!
Bonus. Co sądzisz o dzieleniu książek na pół?
Na to pytanie odpowiedziało trochę z moich obserwujących. Część odpowiedzi znajdziecie poniżej.
→ Zależy od objętości, ale normalnie da się trzymać książkę 1000+, kwestia jakości, więc to skok na kasę.
→ Kasa, kasa, kasa - tyle w temacie.
→ Moim zdaniem to trochę tak jakby ktoś chciał się dorobić. Zamiast sprzedać jedną książkę, sprzedaje dwie i zarabia na tym. Nie ma to innego sensu i logiki.
→ Do dupy. Dwa razy więcej pieniędzy za ten sam tekst.
→ Jeśli wydawca zachowa pasującą szatę graficzną, zadba o równy podział stron, wyda je z myślą o wygodzie czytelnika i dobrze to uargumentuje, jestem w stanie to zrozumieć i nie dramatyzować. Zdaję sobie sprawę, że czasami jakość oprawy mogłaby nie utrzymać 1000 stron, a zmiana w trakcie serii na twardą byłaby nieestetyczna i drażniąca dla odbiorców.
→ Nie rozumiem tego zabiegu. Bez sensu dzielić.
→ Wolę w całości. Nawet jeżeli będzie ogromna. Albo chociaż niech wydadzą jednocześnie.
→ To zależy. Jeśli dzielimy książkę 100 stronicową to skok na kasę.
→ Jeśli ma mniej niż 1000 stron to jestem przeciwna.
→ Jeżeli wydawnictwo nie umie w jednej części, to niech dzieli. Chociaż mam jednotomówki po 1400 stron, więc da się zostawić. No i żeby cena dwóch tomów wtedy nie zabijała.
Daj znać, jaki jest Twój stosunek do dzielenia powieści na dwie książki!
Ciekawe spostrzeżenia, z którymi trudno się nie zgodzić.
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
UsuńTemat nieco w zakresie mojej pracy - składam teksty po lokalizacji (tłumaczeniu). Zwykle przyjmujemy, że tłumaczenie "rośnie" do 30% w parze EN-PL. Ale to dotyczy bardziej skomplikowanych layoutów niż powieść. W takiej standardowej książce nie ma tabel/wąskich kolumn, dzielenie wyrazów jest dozwolone itd. Przypuszczam więc, że "przyrost" długości tekstu jest mniejszy.
OdpowiedzUsuńCiekawe czy w krajach typu Japonia/Korea książki wielotomowe są wydawane w mniejszej ilości tomów, bo tam teksty po tłumaczeniu z angielskiego są wyraźnie krótsze. Chociaż przypuszczam, że książki są po prostu cieńsze.
Osobiście zwykle wolałam książkę podzieloną na tomy jako lżejszą do trzymania w ręku i jak wypadnie mi zakładka, to łatwiej znaleźć ostatnio czytaną stronę. Ale ja głównie pożyczałam z biblioteki, więc odpadał problem zwiększonych kosztów. A teraz czytam ebooki.
O! Jak super, że mamy tu eksperta. Brakowało mi takiego procentu. Dzięki za info :D
UsuńTemat rzeka, szczególnie w ostatnim czasie. Uchwyciłaś wszystko co najważniejsze, chociaż pewnie jakby puścić Twój tekst dalej w świat to jeszcze więcej argumentów by się dorzuciło. Ja sama nie jestem pewna po której ze stron się opowiedzieć, bo wielkie tomiszcza czyta mi się fatalnie, ale ogólnie i tak jest więcej argumentów przeciw niż za dla mnie :)
OdpowiedzUsuńJestem przekonana, że nie zebrałam wszystkich argumentów. Sama widzę, że fajnie byłoby to pogłębić o wywiady z tłumaczami czy redaktorami. To pozwoliłoby spojrzeć na temat jeszcze szerzej!
UsuńOdniosę się do 2 rzeczy.
OdpowiedzUsuńDzielenie na dwa tomy czasami ma sens, np. przy miękkiej oprawie. "Grę o tron" źle się czytało w jednym tomie, po podziale czcionka była większa, podobnie marginesy etc. i lektura było po prostu wygodniejsza. Za to np. "Inszallah" Oriany Fallaci to 800 stron w miękkiej oprawie, ale większa (rozmiarowo) książka jest dla mnie satysfakcjonującą - jest duża, ale naprawdę wygodna, więc da się.
Jednak kiedy chodzi o twardą oprawę to jest to jak dla mnie zwykły skok na kasę. Nic się z tymi książkami nie dzieje, a mam ich naprawdę sporo (np. "Wszystkie lektury nadobowiązkowe", "Władca pierścieni", "Ziemiomorze" albo "Księga wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa"), to prawda - do autobusu ich nie zabiorę, na wakacje raczej też nie. Ale to jedyna ich wada. Wszystkie te książki kosztowały ok. 50zł - podzielone na pewno kosztowałyby co najmniej 2x drożej. W domu dobrze się je czyta, czcionka jest bardzo wygodna... Nic się też nie łamie. Nie ma problemu. Z żadną.
Natomiast wydanie "Dworu srebrnych płomieni" ma o wiele więcej mankamentów. Dzielenie książki da się przeżyć, cena jest koszmarna, ale niech nawet tak będzie. Jednak tłumaczenia nie naprawi nic (a tylu tłumaczy, w dodatku różnych dla każdej części to naprawdę niezbyt obiecująca sytuacja), podobnie zupełnie innych okładek. Dla mnie to nie problem, bo i tak czytam je w ebooku, ale współczuje tym, którzy zbierali te książki w papierowych wydaniach.
Swoją drogą, zaczynają mnie przytłaczać ceny młodzieżówek, to chyba zaczyna wymykać się spod kontroli...
Dziękuję za Twoją opinię! Zgadzam się, że sytuacja przy "Dworach" jest bardzo napięta również z innych powodów, na których nie skupiłam się w tym tekście. Z kolei zgadzam się co do cen młodzieżówek. Ostatnio są coraz straszniejsze :/
Usuńanka
Usuń"Wszystkie te książki kosztowały ok. 50zł - podzielone na pewno kosztowałyby co najmniej 2x drożej." - skąd takie założenie?
UsuńJa w ogóle jak ostatnio widzę ceny książek to zbieram szczęki z podłogi i mega się cieszę, że Michu wymusił na mnie kupno czytnika! Od jakichś dwóch-trzech lat czytam tylko i wyłącznie wersje elektroniczne. Papier pojawia się w moim domu tylko jako coś przyniesione z zewnątrz, najczęściej wyniesione od mamy :D I zazwyczaj nie jestem świadoma objętości tej książki. Płacę za miesiąc dostępu do niezliczonej ilości i mnie raczej boli to, że nie wszystkie wydawnictwa znajdę w jednej platformie ><.
OdpowiedzUsuńAle masz rację, to jest cyrk. Pamiętam, jak czytałam Grę o Tron w tej brzydkiej filmowej edycji, która była wielka, ciężka i koszmarnie wydana, ale znam też książki, które były ogromne, miały mnóstwo stron, a komfort czytania był zupełnie inny. Niestety co wydawca to wydanie i naprawdę ciężko, żeby to jakoś ujednolicić :/. Ja zawsze cieńsze książki (do 600 stron) brałam w podróż, jak była ciężka, nieporęczna czy coś, to wolałam ją czytać w domu, więc dla mnie to żaden argument, bo trzeba po prostu chcieć. Nie każdą książkę da się czytać w komunikacji i trzeba się z tym pogodzić.
Ale i tak największą przeszkodą pozostanie cena, nie oszukujmy się. Ale teraz wszystko jest skandalicznie drogie, a wygórowana cena za książki to jak policzek w stronę czytelnika. No i ta różnica w dacie wydania. Jezu. Czasami między pełnymi tomami historii można się pogubić, a co dopiero jak zostaje to przerwane w połowie :/
Koszt papieru idzie w górę, a więc ceny również :/ O innych czynnikach nie wspominając. Także ebooki zaczynają być coraz rozsądniejszym wyborem. Też się na nie powoli przerzucam.
UsuńFascynujący tekst, a jaki długi!
OdpowiedzUsuńNie wiem dokładnie, ile książka może zyskać w tłumaczeniu, tylko raz zdarzyło mi się pracować przy takiej książce, ale wiem, że ostatecznie tekst musiał być miejscami bardzo przycinany, aby zmieścić się w layoucie (a to była książka z ilustracjami dla dzieci i musiał się zmieścić dokładnie tam, gdzie był tekst po angielsku).
Zastanawiałabym się, jak rozkładają się koszty magazynowania/dystrybucji takich książek podzielonych na dwie części, bo jeśli przez dystrybutorów są traktowane jako dwa osobne byty (i jeszcze sprzedawane po jakiś promocyjnych cenach powiedzmy) to teoria skoku na kasę może nie być słuszna. Przypuszczam jednak, że co wydawnictwo to powody mogą być inne.
PS Z klasyków przypomniało mi się, że "Nędznicy" i "Katedra Marii Panny w Paryżu" są wydawane w dwóch tomach - ale może były one tak zaplanowane w oryginale.
Wiele takich klasyków kojarzę, że było wydawanych w paru tomach. Warto też wtedy się zastanowić, czy w oryginale nie były wydawane w odcinkach, w gazetach (jak np. Lalka). Kiedyś to było dość powszechnym sposobem publikacji książki zanim zebrano ją w całość.
UsuńCo do kosztów dystrybucji - nie mam pojęcia! Ale to kolejny wątek, o który fajnie byłoby poszerzyć ten tekst.
Genialnie napisany post, poruszający istotny temat. Ja nie jestem pewna, co o tym sądzić, jednak, chyba podobnie do ciebie, uważam, że mamy za mało danych. W przypadku chociażby ceny - bo czy to nie jest tak, że w przypadku dwóch książek (nie ważne, że jedna w oryginale) wydawnictwo ponosi te same koszty druku, korekty, dystrybucji itp.? Więc z jednej strony ceny są normalne. Z drugiej - sam podział i jego faktyczne motywacje. Bo gdyby nie on, nie byłoby problemu z tymi podwojonymi cenami. A to tylko pojedyncze zagadnienia, o których ciężko mówić bez znajomości szczegółów. To dość skomplikowana sytuacja...
OdpowiedzUsuńNiemniej w przypadku Maas pojawia się też inny problem - okładki oraz czas oczekiwania na polską premierę. Myślę, że gdyby nie decyzja o pozostawieniu okładki oryginalnej, którą pierwotnie wydawnictwo obiecało zmienić, przez co między innymi było tak duże opóźnienie premiery w Polsce, nie byłoby tak ogromnej burzy.
Sama mam wydanie w oryginale (kupione kilka miesięcy temu, ale jeszcze nie czytane), a już za kilka dni będę miała wydanie polskie, więc mam w planach posprawdzać jak to tam z tym tłumaczeniem i wydaniem.
A tak btw, wiem, że niektórzy traktują 4 tom jako nową serię, więc skoro już decyzja o zmianie okładki, to czemu by nie spróbować zmienić formatu, tak jak to miało miejsce w przypadku angielskiego wydania? Ale to już takie pytanie z serii "a dlaczego nie..." ;D
Tak, okładki zdawały się w tym przypadku denerwować ludzi najbardziej! :/ Trochę się nie dziwię, choć mnie osobiście to nieszczególnie rusza (bardziej by mnie zirytowało, gdyby te tomy nagle były wyższe/niższe od poprzednich!).
UsuńMasz rację.
OdpowiedzUsuńDzięki!
Usuń