Myszy, czyli tekst, który powinien być stand-up'em

myszy czyli tekst, który powinien być stand upem
Ostatnie dni w moim domu to było czyste szaleństwo. A że im dłużej o tym myślę, tym bardziej komiczne się ono wydaje, przed Wami tekst mający znamiona felietonu, który najprawdopodobniej powinien być stand-up'em.

Na początku sądziłam, że mam omamy.

Siedzę sobie na kanapie po ciemku, scrolluję instagrama, kciuk mi już odpada od tego monotonnego ruchu, ale scrolluję dalej i nagle wydaje mi się, że coś przebiega przed telewizorem. Podnoszę wzrok z pewnym lękiem i moja pierwsza myśl to… Laleczka Chucky. Kij z tym, że nigdy nie widziałam tego horroru. Mam w domu Laleczkę Chucky. To w końcu racjonalna opcja, prawda? A ponieważ nie wiem, jak się zachować, podejrzewając, że mam w domu Laleczkę Chucky, to siedzę i się patrzę. Patrzę – nic nie ma. Zapalam światło – dalej nic nie ma. To co zrobiłam? Wzięłam herbatę i poszłam na piętro. I tym sposobem już wiem, że w horrorze byłabym pierwszą osobą, która zginie.

Następnego dnia jestem sama w domu, sprzątam kuchnię i słyszę chrobotanie. Odwracam się – nic nie ma. Przyklejona plecami do ściany rozglądam się po parterze, szukając tej Laleczki Chucky z nożem (tak, dzisiaj już ma ze sobą nóż, który ukradła ze zmywarki), ale Laleczki Chucky ani widu, ani słychu. Z duszą na ramieniu wyczekuję aż moi rodzice wrócą do domu, bo przecież mam 4 lata, a nie 24, więc do radzenia sobie z potworami potrzebuję rodziców. W końcu wracają, a ja od progu zasypuję ich opisem działań Laleczki Chucky. Słuchają, słuchają, kończę swój monolog, a mój tata odpowiada z rezolutnością: „ja też od paru dni słyszę chrobotanie w okolicach telewizora”.

Moja mama ma przerażenie w oczach, ale dzielnie sprawdza i okazuje się, że nic nie ma. No dobra, skoro nic nie ma, to znaczy, że najwidoczniej mamy zbiorowe halucynacje. ZDARZA SIĘ. Tyle że dwa dni później moja mama też słyszy chrobotanie. Ale wiecie, otworzyliśmy szuflady, z których dźwięk zdaje się dochodzić – i nic! Znaczy nic… Nic to pojęcie względne. Chyba spodziewaliśmy się, że cokolwiek tam było, zdążyło sobie urządzić mieszkanko. Wiecie, malutki stoliczek, malutkie krzesełka, tu kanapa, tam lodóweczka. A do tego pierdutny banner z napisem „TU JESTEŚMY”.

Ale nic nie było widać, pies też nie reagował, nie wyczuwał nic dziwnego, więc założyliśmy, że to korniki albo inne owady. I z myślą, że korniki pod poduchy, poszliśmy spać.
salon z telewizorem
Tyle że następnego dnia obudziło mnie wołanie mojej rodzicielki „mamy w domu mysz!”. I to nie byle gdzie, bo w momencie odkrycia jej, przebywała w szufladzie ze sztućcami, a że nasze szafki tworzą, tu cytat, „ciąg komunikacyjny”, mysz może być wszędzie. Pod lodówką, w garnkach, w sztućcach, z konserwami – ogólnie, ma obecnie lepsze perspektywy urlopowo-wyjazdowe niż ja. I zaczęło się wielkie polowanie. Moje i rodziców, bo, jak już ustaliliśmy, pies rasy łowieckiej miał wywalone na nowych domowników.

Powyciągaliśmy wszystko z szafki pod telewizorem i okolic. Nagle okazało się, że mieszkanka nie ma, mebelków w stylu Wymarzonego Domu Barbie też nie, ale jest wyraźny podział na toaletę i jadalnię. I ta druga była nad wyraz ciekawa, bo okazało się, że myszy jedzą chrupki psa. Więc ja już wiem, jak to było. Pod osłoną nocy, myszy i pies spotkali się w salonie i zawarli deal. Mój pies będzie udawać, że myszy w domu nie ma, a myszy nie będą nic niszczyć i zjadać jego chrupki. Dlaczego to dobre dla psa? Bo od jakiegoś czasu musi dostawać suchą karmę, bez dodatków, co go średnio interesi. Więc skoro ktoś mu pomoże ją zjeść – lepiej dla niego, bo dostanie smaczka za to, że ładnie zjadł.

No ale dobra. Szukamy tych myszy. Sami, bo pies okazał się naszym prywatnym Brutusem. Wszystko sprzątamy. Przysięgam, nigdy tak dokładnie nie sprzątaliśmy niektórych części domu. A myszy jak nie było, tak nie ma. Ale w trakcie tego sprzątania, ja się do nowego domownika przywiązałam. Serio, nazwałam ją Zelda. Mój tata z kolei kupił łapki na myszy i zapowiedział, że jeżeli do nocy jej nie znajdziemy, to chyba będziemy musieli je zastawić. Liczyłam zatem, że Zelda się znajdzie, bo ja to nawet pająki na dwór wynoszę. Chyba, że są małe i urocze, wtedy zostają nowymi, legalnymi domownikami la casa de Meduza.

Tak czy siak szukamy Zeldy. Ja już planowałam w jadali na stałe zamieszkać. Laptopa tam zniosłam, żeby wykładu słuchać i na maile odpisać, bo pół dnia myszy szukam. I nawet powiedziałam to promotorowi. Napisałam mu „przepraszam, że dopiero teraz, ale od paru godzin” – tu chciałam być zabawna – „szukamy myszy, która wprowadziła się bez uiszczenia opłaty za wynajem”. Na co mój promotor za jakiś czas odpisał z pytaniem „czy polowanie zakończone?”. A ja „niestety, trzech magistrów w domu, ale mysz sprytniejsza”.

W końcu czekamy. Ja tego wykładu słucham, coś tam Smith, coś tam ekonomia behawioralna, ale ciągle obserwuję kuchnię, czy mysz nie wychodzi. Nie wychodzi. Za to w połowie opisu wad ekonomii klasycznej, moja mama woła, że mysz jest w szafie w przedpokoju. Wyciągamy zatem z niej wszystko, prawie się z ojcem kłócimy, pani profesor mówi w tle o defektach rynku i sposobach na radzenie sobie z nimi. Ja niby przerzucam te pudła z butami, ale w głowie mam wizję, że ona zaraz skończy i nie wezmę udziału w teście podsumowującym. I już widzę tego e-maila, którego napiszę: „Pani Profesor, nie wzięłam udziału w teście, bo polowałam na mysz. Proszę dać znać, czy to najgłupsza wymówka jaką Pani słyszała w swojej karierze”. Ale dobra, po wyciągnięciu wszystkiego z szafy, używając zagrody z pudeł po butach, miotły oraz wiadra na śmieci: złapaliśmy Zeldę.

Tyle że Zelda wygląda jak martwa. No to ja, wiecznie wynosząca pająki z domu, zaczynam lamentować, że chyba jej coś jest. Okazało się, że mysz – spryciara! – udawała tylko, że nie żyje, bo gdy się poczuła pewniej, zaczęła zachowywać się normalnie jak na mysz przystało. A gdy ją wynieśliśmy na pole, to czym prędzej czmychnęła w trawy z większą werwą niż ja kiedykolwiek się przemieszczałam.

I wtedy zapanował pokój. Nawet zaczęliśmy żartować z tej sytuacji. Jedynie nas niepokoiło, jak Zelda przeszła z kuchni do przedpokoju, skoro cały czas tam byliśmy i obserwowaliśmy teren…?
mysz
Godzina 21:30, mój szalony plan, to iść pod prysznic, a potem spać. Ale wtedy tata krzyczy „jest druga mysz!”. No i zaczynamy zabawę od nowa. Godzinną zabawę. Przez godzinę staliśmy wokół szafki z telewizora, próbując rozwiązać problem. Użyliśmy folii aluminiowej, taśmy, latarki, prześcieradeł, worków na śmieci, blatu ze stolika, bambusowego kijka, deski, szmat oraz kaset VHS. Zdążyliśmy się z tatą znowu prawie pokłócić, ale złapaliśmy mysz, najwidoczniej Francisa.

Zakończywszy ten bój, idziemy z mamą w pole, aby ją wynieść. I wiecie, wychodzimy z tym kubłem na śmieci, ciemno wszędzie, głucho wszędzie, wpół do jedenastej, a ja błyskotliwie, zmęczona psychicznie tym szaleństwem mówię: „kojarzy mi się to z tym serialem, w którym rozpuszczali zwłoki w kwasie w takich plastikowych kubłach”. Oczywiście ktoś był po drugiej ulicy i słyszał, jak my te zwłoki… znaczy mysz wynosimy. Dla bezpieczeństwa zbliżył się do wejścia do swojego domu, choć nie wiem, dlaczego. Może miał musofobię.

Tak czy siak Francis wybrał wolność i liczę, że odszukał swoją Zeldę. Oby znaleźli swoje mysie szczęście jak Bernard i Bianka, wesoło śpiewali w trio z Kopciuszkiem i w ogóle czekało ich samo „i żyli długo, i mysio”.

A jak ta historia kończy się dla rodzinki Meduzy? Definitywną utratą kilku miesięcy życia, nerwów i zdrowych zmysłów. Zaowocowało to jednak rodzinną integracją, wspólnym spędzeniem czasu oraz refleksją na temat myszy.

Bo widzicie, ja się serio zastanawiam, czemu Zelda i Francis wybrali akurat mieszkanie pod telewizorem. Czy tak podobał im się urok starych VHS-ów? Kable dodawały rustykalnego vibe’u ich nowemu lokum? Mogły w końcu wybrać szafę, komórkę ze szmatami, miejsca miękkie i atrakcyjne. Ja bym zdecydowała się na takie, gdzie mogę wygodnie spać. W końcu jednak zrozumiałam.

Te myszy to moi ludzie! No, moje istoty żywe. Stanęły przed wyborem: wygodny sen czy binge-watching serialu? I wybrały to, co każdy w mojej rodzinie. Serial. Z tym, że kryzys dopadł i je, więc musiały się podpiąć pod cudze konto na Netflixie. Padło na nasze. A my je wyeksmitowaliśmy na łąkę. I teraz biedactwa nigdy nie dowiedzą się, jak skończy się drugi sezon „Snowpiercera”.

*W procesie powstawania tego tekstu nie ucierpiały żadne myszy. Wszystkie (obie) trafiły na łąki i pola w okresie po roztopach, w temperaturach sięgających nawet szesnastu stopni.

Komentarze

  1. Kocham twoje pióro! Świetna historia, choć podejrzewam, że w trakcie nie było aż tak wesoło. Ja z myszami w domu mam inne, o wiele bardziej brutalne wspomnienia :). Jeśli kiedyś wydasz książką - kupię ją (:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Awww, dziękuję <3 Nawet nie wiesz, jak Twoje słowa mnie motywują do działania i podnoszą na duchu. Po stokroć dzięki!

      Usuń
  2. Niezła przygoda i zabawnie opisana :) A myszy to sprytne istoty, dostały się kiedyś nawet na najwyższe piętro mojego byłego bloku :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wo! Na które piętro? Jestem ciekawa, jak wysoko potrafią zawędrować.

      Usuń
  3. Świetny tekst. Ja bardzo boję się myszy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję <3 Jasne, rozumiem. Każdy się czegoś obawia!

      Usuń
  4. haha dobre!!!! Bardzo mi się podobało. Też raz udało mi się uratować mysz przed moimi kotami. Miała takie mądre spojrzenie, że na serio miałam wrażenie, że mi powie "dzięki".

    OdpowiedzUsuń
  5. No niezła historia! Bardzo fajnie się ją czytało. Teraz już pies sam będzie musiał dojadać karmę, bo mali pomocnicy już mu nie pomogą. 😀

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! :) Biedny on, będzie musiał sobie sam poradzić!

      Usuń
  6. O matko. Kiedyś miałam myszy w domu. Jak mieszkałam na wsi. Aż mi ciarki przeszły na to wspomnienie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Super to opisałaś. Haha mysz niezła spryciula, jak udawała martwą :D

    OdpowiedzUsuń
  8. Uśmiałam się. Wyobrażam sobie co przeżywaliście, pozbyć się takiego szkodnika to naprawdę wyzwanie.

    OdpowiedzUsuń
  9. Świetny tekst! To naprawdę trzeba umieć, aby zwykłą historię o myszach opisać w tak ciekawy sposób! Myślałaś może o stand-upie? :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Ach, zdarza mi się tworzyć takie wyolbrzymione opowieści z prostych historii, ale dotychczas zabawiałam nimi tylko najbliższe otoczenie. Ten tekst to pierwsze wyjście z czymś takim na bloga i chyba przy tym na razie zostanę :D

      Usuń

Prześlij komentarz

Copyright © Kulturalna meduza