Dlaczego przestałam używać zwrotu guilty pleasure
Od jakiegoś czasu nie używam określenia guilty pleasure. Dlaczego uznałam, że już nie chcę go stosować i wolę wprost mówić, że jakiś twór kultury po prostu mi się podoba? O tym w dzisiejszym tekście.
Pamiętam zajęcia na magisterce, w trakcie których jedna z moich ulubionych wykładowczyń oświadczyła, że osoby z jej pokolenia wstydzą się czytania książek fantasy. Nie dotyczy to oczywiście wszystkich – powiedziała jednak, że niektórzy uznają je za książki, których lekturą nie warto się chwalić. Ten moment zapadł mi w pamięć, ponieważ bardzo długo po tym wykładzie obracałam w głowie to zdanie, zastanawiając się: dlaczego? Dlaczego książki fantasy miałyby stanowić dla kogoś powód do wstydu? W końcu żyjemy w czasach, gdy Grę o tron widział prawie każdy, a kolejne fantasy (książkowe, serialowe i filmowe) podbijają serca ludzi na całym świecie.
Wstydź się!
Pamiętam zajęcia na magisterce, w trakcie których jedna z moich ulubionych wykładowczyń oświadczyła, że osoby z jej pokolenia wstydzą się czytania książek fantasy. Nie dotyczy to oczywiście wszystkich – powiedziała jednak, że niektórzy uznają je za książki, których lekturą nie warto się chwalić. Ten moment zapadł mi w pamięć, ponieważ bardzo długo po tym wykładzie obracałam w głowie to zdanie, zastanawiając się: dlaczego? Dlaczego książki fantasy miałyby stanowić dla kogoś powód do wstydu? W końcu żyjemy w czasach, gdy Grę o tron widział prawie każdy, a kolejne fantasy (książkowe, serialowe i filmowe) podbijają serca ludzi na całym świecie.
Jakiś czas później uświadomiłam sobie, że gdy opowiadam o swojej szczerej sympatii do Dynastii (reboot z 2017 roku), zawsze mówię o nim, używając słów guilty pleasure. Wiedzcie, że przy Dynastii bawię się wyśmienicie – przeżywam rozterki bohaterów, śmieję się z absurdalnych wydarzeń oraz w napięciu oczekuję zwrotów akcji. Szczerze uwielbiam ten serial i jego nieidealną naturę. A jednak, polecając go, przez długi czas mówiłam o nim w kategoriach guilty pleasure.
Tak samo odnosiłam się do różnych powieści z gatunku New Adult. Trochę nie przyznawałam się, że lubię książki Elle Kennedy i Tillie Cole. Choć z czasem się to zmieniło, był moment, gdy kryłam się z tym, jaką rozrywkę dają mi te romanse albo mówiąc o nich, zawsze mocno podkreślałam, że „to tylko guilty pleasure, wiadomo, na co dzień tylko poważna (i poważana) fantastyka‟.
Wtedy zrozumiałam, że wstyd w popkulturze jest wszechobecny.
Źr. Unsplash. |
Co to guilty pleasure?
Guilty pleasure to taka nasza wstydliwa, winna przyjemność zazwyczaj ściśle powiązana z popkulturą. Ze słowników internetowych dowiemy się, że to oglądanie filmu, programu telewizyjnego, słuchanie muzyki, które dostarczają nam rozrywki, choć mamy świadomość, że nie są one tworami wysokiej jakości. W obliczu tego rozdarcia czytamy książki oraz oglądamy filmy i seriale, które nie uchodzą za cuda literatury bądź kinematografii, ale za to dostarczają odbiorcy dużo rozrywki, a przy tym ukrywamy ten fakt przed wszystkimi. A jeżeli nie ukrywamy, mówimy o nim z góry – obejrzałe_am to dla wyśmiania, obejrzałe_am, aby to skrytykować.
Co jest naszym guilty pleasure?
Zaczęłam się więc zastanawiać, co uchodzi za rzekomo wstydliwe w popkulturze? Do czerpania przyjemności z jakich tworów kultury nie wypada się przyznawać? Dla mojego pokolenia bez wątpienia nie jest to fantastyka. Czy w przypadku pokolenia mojej wykładowczyni z magisterki tak jest? Bardzo możliwe.
Widzę za to nieustającą stygmatyzację związaną z literaturą kobiecą (na marginesie to temat na osobną, obszerną dyskusję). Jeżeli książka zawiera romans, przez niektórych uznawana jest z automatu za słabszą, gorszej jakości. A co dopiero, jeżeli książka jest w całości romansem, który nie porusza niczego szczególnego poza przedstawieniem luźnych perypetii bohaterów! O zgrozo! Wielcy poeci w grobie się przewracają! A nie, czekaj, też pisali o miłości...
Wracając, naszym guilty pleasure mogą być również programy telewizyjne typu reality show, makeover show, w których uczestnicy na oczach całego kraju (a może i świata) zmieniają swoją rzeczywistość o sto osiemdziesiąt stopni albo poznają miłość swego życia.
To zapewne także niezbyt ambitne produkcje kinowe, jak i serialowe. Te, które nie niosą za sobą szczególnych wartości, a których akcja kuleje. Te, które dostarczają emocji gwałtownymi zwrotami akcji oraz poruszaniem się po sferze tabu.
A zresztą... dla każdego guilty pleasure będzie czymś innym. Pewnie mogłabym wymienić ich jeszcze więcej.
Źr. Unsplash. |
Dlaczego tłumaczymy się z guilty pleasure?
Punktem zapalnym do zaprzestania stosowania przeze mnie pojęcia guilty pleasure było dość prozaiczne objawienie. Przeszło mi przez myśl „zaraz, ale czego ja się niby wstydzę? Czemu mam się czuć winna?‟. Przemyślawszy to, uznałam, że jest to całkowicie bezpodstawne. Ale zastanówmy się nad tym nieco szerzej: co stoi za tym, że usprawiedliwiamy powody, dla których coś obiektywnie średniej jakości nam się podobało?
Może gdzieś podświadomie obawiamy się, że przeczytanie jakiejś słabej książki czy obejrzenie kiepskiego filmu oraz przyznanie się do dobrej zabawy, sprawią, że stracimy na inteligencji (a przynajmniej na byciu postrzeganymi jako inteligentni)? Tak jakby miał się pojawić Sherlock i powiedzieć „Nie odzywaj się! Zaniżasz IQ całej ulicy!‟. Tylko że obejrzenie komedii romantycznej na Netflixie o ocenie mocne 2/10 i rozluźnienie się przy niej, nie sprawi, że staniemy się głupsi...
Może chodzi o pytanie „co ludzie pomyślą‟? Cóż, coś na pewno. Zawsze myślą. Z niektórymi złymi programami czy książkami wiąże się przypisywaniem odbiorcom negatywnych cech: ktoś jest głupi, niewyżyty, samotny. Nic na to nie poradzimy, że ktoś błędnie ocenia otoczenie na podstawie oglądanych filmów oraz czytanych książek. Można się tym jednak na tyle przejąć, że dla własnego bezpieczeństwa, chronimy się stwierdzeniem „to takie moje guilty pleasure‟.
Jednak gdy o tym myślę, okazuje się, że nie znam ani jednej osoby, która czytałaby tylko ambitną literaturę, oglądała wyłącznie filmy nominowane do Oscara oraz seriale dokumentalne poszerzające wiedzę o świecie. Na samą myśl, że po całym dniu pracy zawodowej oraz doktoranckiej, miałabym sięgnąć po Prousta, po czym zrobić sobie seans jakiegoś szanowanego, wymagającego serialu (swoją drogą, jestem ciekawa, czy istnieje serial, którego jakaś grupa nie uznałabym za guilty pleasure), by zwieńczyć dzień podcastem z zakresu mechaniki kwantowej, robi mi się źle. Dlatego sięgam po to, na co mam ochotę i po prostu cieszę się z dostarczanej sobie rozrywki.
Źr. Unsplash. |
Guilty pleasure
To właśnie dlatego przestałam używać określenia guilty pleasure, mówiąc o Dynastii czy romansach New Adult. Dostrzegam ich wady. Polecając, uprzedzam, że w Dynastii nie należy doszukiwać się logiki, bo będzie to bolesnym doświadczeniem. Mówiąc o polecanych romansach, uprzedzam, jeżeli historia jest schematyczna i może kogoś znużyć. Są to cechy tych tworów, o których nie zapominam. W końcu nie o to chodzi, by zachwycać się kunsztem fabularnym, gdy go nie można znaleźć. Nie należy kłamać, że bohaterowie są fascynujący, gdy mamy do czynienia z papierowymi kukiełkami. Po prostu pozbyłam się określenia sugerującego, że powinnam czuć się winna, ponieważ coś przeczytałam lub obejrzałam i dobrze się przy tym bawiłam. Tylko tyle.
Jest okej!
A zatem, drogi czytelniku, jeżeli z jakiegoś powodu wstydzisz się, że jakaś książka, film albo serial niezbyt wybitnej jakości, dostarczyły Ci rozrywki, to... jest okej. Serio. Nie ma się czego wstydzić. Twój poziom inteligencji nie spadł. Twoja wartość nie spadła. Jesteś w porządku.
Jesteś też w porządku, jeżeli używasz tego sformułowania! Żeby nie było wątpliwości: ten tekst to nie jest tyrada, która ma na celu cancellować określenie guilty pleasure. W końcu, co ja będę komuś wciskać swoje podejście? Jeżeli go używasz, bo chcesz tak nazwać coś, co jest słabe, ale dostarczyło Ci frajdy: też jest okej.
Bardzo ciekawy i wyczerpujący tekst. Ja nigdy tego okreslenia nie używam.
OdpowiedzUsuńDziękuję!
UsuńCiekawa analiza!
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że sama nie używałam tego określenia; chociaż czasami, gdy publikowałam na blogu recenzję czegoś powiedziałabym mniej konwencjonalnego, zastanawiałam się, czy gdzieś nie napisać, że to tak niepoważnie i tylko dla rozrywki. Przy czym jakoś sama nigdy nie miałam poczucia, że to określenie jest samo w sobie przeznaczone do dosłownego rozumienia - gdy zaczęłam się z nim częściej spotykać to oznaczało ono bardziej gatunek czy po prostu właśnie taki konkretny (powiedzmy konkretny) typ rozrywki, niekoniecznie osobiste odczucia. Ale temat jest tak szeroki i zupełnie nieuregulowany, że każdy może mieć do niego swoje podejście ;)
Jasne! Jak też napisałam - nie chcę, aby ten tekst posłużył jako narzędzie w walce ze stosowaniem tego sformułowania. Może raczej jako płaszczyzna do zastanowienia się, w jakim kontekście się go używa. I jeżeli odczuwa się wstyd, to że wcale nie trzeba :D
UsuńNie tłumaczę się od lat tego, co sprawia mi przyjemność, bo tu chodzi o mnie, a nie zaspakajanie czyiś oczekiwań ;)
OdpowiedzUsuńI super!
UsuńOj tak - w zupełności się z Tobą zgadzam. Niepotrzebnie wstydzimy się tego co czytamy, oglądamy czy słuchamy. Ja osobiście dostosowuje sobie książki, filmy, seriale i muzykę pod kątem swojego samopoczucia czy tego po co aktualnie potrzebuje sięgną. Dlatego też kiedy czuję się wypoczęta i mam dobry humor potrafię sięgnąć po coś ambitniejszego, a kiedy potrzebuję się zrelaksować nie mam oporów przed tym, żeby wrócić np. do "Zmierzchu". I szczerze mówiąc stygmatyzowanie kogoś ze względu na to co czyta czy na to co ogląda coraz bardziej wychodzi mi bokiem.
OdpowiedzUsuńMnie też frustruje ocenianie ludzi na podstawie obejrzanych filmów czy przeczytanych książek, a to temat na osobną dyskusję...
UsuńJa lubię to określenie i stosuję je w odniesieniu do niektórych utworów popkultury, które konsumuję, ale u mnie to mnie negatywnego wydźwięku. Nie chodzi o to, żeby się wstydzić, bo przecież nie w każdej sekundzie swojego życia trzeba czytać noblistów czy oglądać filmy mistrzów kina. Nie spotkałam się z tym, żeby ktoś wstydził się czytania książek fantasy, również na uczelni, ale nasz kierunek dotyczy w dużym stopniu gier cyfrowych, więc pewnie fantasy już nikogo nie dziwi :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że się z tym nie spotkałaś! :D I jak napisałam w tekście - nie chcę walczyć z tym określeniem, a raczej liczyłam na zastanowienie się, w jakim kontekście się go używa.
Usuń